21 stycznia 2011

Nieczęsto zdarza się, żeby po 12 godzinach słuchania koncertu miało się ochotę, żeby ten natychmiast się powtórzył… W całości! 


Nieczęsto też jedzie się na koncert 7 godzin w jedną stronę kilkoma środkami transportu z…
zapaleniem pęcherza a później muzyki słucha się głównie z ToiToi’a…
Na scenie pojawiają się co kilkanaście minut coraz to nowi wykonawcy (w ucho wpadli Okonko, Tristan Palma, A J Brown, Jah Brilliant), tłum gromadzącej się chyba całą noc publiczności rośnie, wreszcie wychodzi sam Tony Rebel - a tu okazuje się na dodatek, że niebieski PASS Mikołaja nie pozwala mu dostać się pod samą scenę do innych fotografów… Z każdą nutą byliśmy coraz bardziej sfrustrowani tą beznadziejną sytuacją… A ze sceny nieprzerwanie wspaniałe dźwięki… Toots and the Maytals (!!!), Tarrus Riley, David Brooks aka Mavado, Queen Ifrica…
Queen Ifrica
Co prawda, jeszcze przed wschodem słońca mój stan się polepszył (wielkie dzięki dla Ingi i Piłatusa za najświeższą dostawę tabletek!) ale daliśmy za wygraną, bo skoro nie zrobiliśmy wywiadów do tej pory, to nie ma co sobie teraz zatruwać krwi i należy przynajmniej cieszyć się resztą koncertu, co też chętnie uczyniliśmy :)) A na scenę miał dopiero wejść Beres Hammond i Fantan Mojah, którzy po prostu mnie swoją muzyką prawie uleczyli… 
Niestety więc nie udokumentowaliśmy wielkiego wydarzenia jakim było Rebel Salute 2011 w odpowiedni dla jego rangi sposób… Nie tym razem ;) Bo kiedyś na pewno chcielibyśmy wrócić :) 




Ale wszystko po kolei! (wreszcie ja :)

Ruszyliśmy z jachtu wczesnym popołudniem. Jak co dzień, podpłynęliśmy Elefancikiem do odległej o 50 metrów mariny przy hotelu Morgan’s Harbour. Wkrótce siedzieliśmy w autobusie miejskim, zawożącym nas z Port Royal do centrum Kingston. Tam wcale nie mieliśmy trudności z odnalezieniem kolejnych połączeń gdyż widzący nas ludzie sami pytali czy jedziemy na Rebel Salute i wskazywali drogę, najpierw do innego dworca autobusowego a potem  także do odpowiedniego autobusu do Mandeville. Autobus na 25 pasażerów został napchany 39-cioma plus dwoma stojącymi, w sumie z kierowcą 42 osoby. Cóż oczywiście mieliśmy bardzo mieszane uczucia ale nie było alternatywy. 

Następne ponad 100 kilometrów bus przefrunął po autostradzie i później po innej, całkiem przyzwoitej drodze na zachód. Byliśmy bardzo zaskoczeni jakością dróg w tej części wyspy. Na szczęście i - o dziwo! - styl jazdy kierowcy, nie budził w nas stanów lękowych. Kropił lekki deszcz  i zaczęło się właśnie ściemniać gdy wysiedliśmy pod jakąś stacją benzynową na rozjazdach dróg w środku nikąd. To przystanek  końcowy. Stąd wszyscy rozjeżdżają się dalej taksówkami w swoje strony. Natychmiast po wygramoleniu się z busa zostaliśmy złowieni przez kierowcę taksówki, który już wcześniej złapał jakąś rastamańską parkę i ulokował w aucie. Wydawało by się, że mamy już komplet: kierowca, my i ta druga para to już 5 osób… Nic podobnego, spokojnie przecież zmieści się więcej ludzi! Wziąłem Patrycję na kolana by na tylnym siedzeniu dosiadło się jeszcze jedna osoba i tak wszyscy byliśmy szczęśliwi że jest transport. Ruszyliśmy w stronę Port Kaiser… Kretą drogą zjeżdżaliśmy z gór w kierunku zatoki  i w sznurku innych samochodów dojechaliśmy do Port Kaiser Sport Complex. Zewsząd ciągnęły tłumy. Wokół zaroiło się od wielkich kolorowych turbanów wyładowanych pod czubek ułożonymi dredlokami.


Rastamanie z całej wyspy zjechali się na swoje święto. Wielu jest odświętnie ubranych. Dookoła kuszą zapachy rozmaitych potraw wegetariańskich, przygotowywanych w kilkudziesięciu stoiskach, rozsypanych po całym terenie. 
  


Co krok spotkać można sprzedawców kokosów 


i trzciny cukrowej do żucia ;) Dookoła także stoiska z ubraniami, flagami, gadżetami…
jednym słowem, niemal  wszystko co chciałoby się tam znaleźć. A co najważniejsze – odkąd tylko opuściliśmy taksówkę, towarzyszą nam mega-pozytywne wibracje emanowane przez pierwszych artystów z olbrzymiej sceny. Muszę przyznać, że na początku obawiałem się, że coś nie za dużo ludzi przyszło… rozglądałem się po ogromnej przestrzeni, która po siódmej wieczorem zapełniona była może w 20 procentach… 
Zapomniałem jak tutaj się imprezuje :). 

Super Organizatorzy - Queen Ifrica & Tony Rebel

Największy tłum zebrał się do północy i wypełnił kompleks po brzegi :) 



Najjaśniejsze gwiazdy występowały nad ranem. 







Organizatorzy spodziewali się w tym roku około 20 tysięcy gości.






Wszyscy wspólnie wibrowali w rytm reggae. Wszyscy się uśmiechali 


Isis
i jednoczyli w imię muzyki. 
Ze sceny co kilkanaście minut nowy Artysta 

Tarrus Riley


wysyła swój przekaz do kilkunastu tysięcy zgromadzonych. 
Wszystkie hity są tłumnie odśpiewywane przez publiczność i las trójkolorowych flag ścieli się po horyzont. 


Kawalkada gwiazd nie ma końca. Totalna euforia!
Jedyne co zakłócało ten perfekcyjny obraz to choroba Patrycji, która kompletnie zrujnowała wszelkie plany dopadania artystów kiedy był na to czas oraz moja przepustka, która przez pomyłkę przydzielała mnie do sekcji dla mediów ale nie dawała dostępu pod scenę, do sekcji dla fotografów… 
Press...
No i jak to wygląda – miałem fotografować artystów a oglądam koncert razem z publicznością z daleka…

Queen Ifrica
No i albo mogliśmy się załamać że klapa z materiałem albo jednak cieszyć, że można być w takim miejscu i w takim czasie!


Koncert zakończył się o 0630 nad ranem, a my zostaliśmy tam,





zajęci rozmowami z różnymi ludźmi, przez następne parę godzin.


z Tony Rebelem

z Marshallem


Wróciliśmy do domu popołudniu, znów po kilku godzinach jazdy, 


kompletnie padnięci i bardzo szczęśliwi!

Brak komentarzy:

Patronaty...